Po dłuuuuuuugiej przerwie spowodowanej różnymi względami przyszedł czas na
dokończenie opisu podróży przez 7 mórz. Do tej pory zaliczone i opisane zostały
poprzez zanurzenie lub chociaż zauważenie 4 morza, więc prostym rachunkiem 7-4
=... pozostały 3 morza przed powrotem do Polski. Tak więc po wyjeździe z Iranu
w którym zaliczyliśmy Urmiah, lekko uszkodzonym naszym W124 uderzyliśmy na
północ. Lekkie uszkodzenie w tym przypadku oznaczało naderwanie części
karoserii, do której był przymocowany amortyzator przedniego koła :) nawet ja
poczułem w tej sytuacji minimalny wzrost ciśnienia tętniczego :), ale udało się
to naprawić w bardzo miejscowy sposób. Z naprawy powstał nawet krótki filmik.
Na szczęście nie byliśmy aż tak obładowani jak ten:
Kierunkiem północnym wkroczyliśmy do Armenii spotykając po drodze, tuż przy granicy z eksklawą Azerbejdżanu większego brata naszego W124 (słyszał ktoś kiedyś nazwę Nachiczewańska Republika Autonomiczna?).
Podróż przez Armenię
okazała się zdecydowanie dłuższa niż zakładaliśmy (i bardziej kosztowna z uwagi
na różnorakie opłaty na granicy, których tylko częściowo udało nam się drogą
negocjacji uniknąć). Wcześniej, opuszczając Iran musieliśmy oczywiście zdobyć 50 pieczątek rożnych osób, w tym chyba także przypadkowo spotkanych :)
Dodatkowo przez półmetrowe dziury w drodze odnowiła się
kontuzja karoserii. No ale były też zalety, jak chociażby świetne widoki, przejażdżka kolejką Wings of Tatev czy też znaleziony o północy nocleg w całkiem wypasionym pensjonacie na zadupiu w cenie stargowanej o połowę :)

W każdym razie następnego dnia pod wieczór dojechaliśmy do
jeziora Sevan, zwanego Morzem Armenii, które objechaliśmy wzdłuż zachodniego
brzegu. Nad jeziorem zalegała nawet cieńka warstwa świeżutkiego i białego
śniegu, co początkowo wydawało nam się wręcz niemożliwe o tej porze roku w
miejscu o szerokości geograficznej zbliżonej do Neapolu... Chyba jednak
wysokość ok. 2 000 n.p.m. robi w tej sytuacji różnicę. Przy poprzedniej
wyprawie do Gruzji i Armenii też mieliśmy w planie wizytę i kąpiel w Morzu
Armenii, ale jakoś z braku czasu nie udało nam się tu dotrzeć. Już wtedy
słyszeliśmy, że jezioro i okolice są dość chłodne i jedynie w lipcu i sierpniu
woda jest wystarczająco ciepła do kąpieli. Mimo tego przez większość nieco
cieplejszych dni plaże wokół jeziora są pełne wczasowiczów. W każdym razie w
czasie w którym tam byliśmy tym razem nie było opcji wykąpania, chyba że dla
morsów.

Nad Sevanem zaliczyliśmy jedną z najładnieszych miejscówek na zdjęcie,
zwiedziliśmy jeden z klasztorów i nocą uderzyliśmy w kierunku Gruzji. Co
ciekawe moment przekroczenia granicy ormiańsko - gruzińskiej okazał się dla nas
jakby wkroczeniem do tego bardziej cywilizowanego świata zachodu. Prawie jak w
domu. Na biwaku tuż przed Tbilisi z rana niespodziewanie nasze namioty zjadły krowy :) No prawie...
Pomijam więc piękną Gruzję bo żadnego morza tu nie odwiedziliśmy - następne
morze jakie nam się ukazało to chyba Morze Azowskie. Przekraczając granicę
Rosja - Ukraina na promie przez cieśninę kerską po prawej stornie mieliśmy
Morze Azowskie, po lewej Morze Czarne. Po ok 2 godzinach dotarliśmy do małej
miejscowości nad Morzem Azowskim - Szczołkinie (Shcholkinie), gdzie złapaliśmy
kapcia i dowiedzieliśmy się, że ciekawsze miejsce do szukania noclegu będzie
odrobinę na północ jeszcze.
Ostatecznie nocowaliśmy w przyjemnym pensjonacie położonym dosłownie na
plaży półwyspu Kazantyp. Szczerze polecamy, zwłaszcza jeśli ktoś podobnie jak my
szuka dość ładnego i spokojnego miejsca w przystępnej cenie...
Przez najbliższe 3 dni była to nasza baza wypadowa do innych miejsc na
Krymie (jeszcze ukraińskim). Stąd też następnego dnia udaliśmy się do
Słonecznej Doliny, gdzie po zakupie wspaniałych miejscowych win (i odrobiny
piwa) udaliśmy się na plaże w celu zaliczenia Morza Czarnego. Woda była
odczuwalnie chłodniejsza niż w Azowskim przy naszym pensjonacie, ale już jak
najbardziej nadawała się do kąpieli, przynajmniej dla tych bardziej
tolerancyjnych na niższe temperatury. Następnego dnia o ile dobrze pamiętam
odwiedziliśmy jeszcze Feodozję, zrobiliśmy trochę zakupów i zaczęliśmy się
zbierać w dalszą podróż - tym razem już w ostatnią trasę prosto do
Polski....

Na nasze nieszczęście tuż po powrocie do ojczyzny auto po raz pierwszy od
startu odmówiło posłuszeństwa - konkretnie to przestało jechać pod górkę i
zgasło. diagnoza - zapchanie przewodu paliwowego i filtra paliwa. Po przeczyszczeniu filtra, metodą pryskania jakimś aerozolem w układ dolotowy powietrza silnik odpalił, ale po paru km historia się powtórzyła. Kolejna naprawa i ruszyliśmy dalej. Niestety ostatecznie do mety Batumi nie dojechał - ponowne zapchanie przewodów gdzieś pod Łodzią w środku nocy zmusiło nas do pozostawienia auta pod warsztatem i powrotu innym środkiem. Jak już wcześniej podejrzewaliśmy przewody zapychały się szlamem zalegającym w zbiorniku paliwa, być może wlanym też w trakcie ostatniego tankowania na Ukrainie. Ostatecznie po wyczyszczeniu baku Batumi śmiga do dziś !!!
Szczęście w nieszczęściu, że jedyna awaria, która nas zatrzymała po przejechaniu 10 000 km trafiła się w po powrocie do Polski !